Nie przyszłam tu, by być guru.
Nie miałam certyfikatu z czucia, nie byłam na ajurwedyjskim detoksie, nie znałam sanskrytu. Ale znałam pragnienie. I to, co zrobiłam najlepszego, to nie było kupienie biletu na Bali. To było... otwarcie sex-shopu.
Tak, dobrze przeczytałaś.
Podczas gdy inni szukali siebie pod palmami i w dymie kadzideł, ja – szukałam siebie między półkami z lubrykantami, wibratorami i maskami BDSM.
I nie chodziło tylko o sprzedaż.
Chodziło o wejście do świata, którego nikt nie chciał połączyć z duchowością.
Ciało – pierwsza świątynia
Zamiast mantr miałam jęki.
Zamiast ciszy – orgazm.
Zamiast guru – kobietę, która przychodziła i mówiła: „Nigdy nie miałam przyjemności z mężem. Czy coś się da zrobić?"
I wtedy zaczęła się moja droga.
Nie w Himalajach, ale w garderobie duszy.
Zrozumiałam, że dotyk może być modlitwą, że masturbacja może być medytacją, a przyjemność to najbardziej szczera forma obecności.
Duchowość to nie ucieczka z ciała – to zejście do niego.
W świecie, w którym ciało jest albo obiektem kultu, albo wstydu – ja wybrałam trzecią opcję.
Ciało jako portal.
Do siebie. Do życia. Do duszy.
Nie musisz uciekać z ciała, by być duchową.
Nie musisz być „czysta", żeby być godna.
Możesz być brudna od rozkoszy i błogosławiona przez własną waginę jednocześnie.
Czego nie powiedzą ci na satsangu?
Że można dojść do Boga, dosłownie dochodząc.
Że wibracje to nie tylko poziomy świadomości, ale i poziomy wibratora.
I że prawdziwa duchowość to nie bycie kimś lepszym – to bycie sobą, dokładnie tu, gdzie jesteś. Z tym, co czujesz. Z tym, co cię kręci. Z tym, co cię przeraża.
Duchowość i seksualność to nie dwa bieguny.
To ta sama energia — raz wyrażona jako modlitwa, raz jako krzyk rozkoszy.
Jedna cię budzi o świcie.
Druga pozwala ci zasnąć w objęciach prawdy.
A ja?
Ja przyszłam z sex-shopem do świata ciszy.
I okazało się, że cisza też może jęczeć.