Kiedyś myślałam, że trzeba się dopasować.
Być grzeczną, pomocną, funkcjonalną.
Być "miłą kobietą", którą da się łatwo zaszufladkować: matka, partnerka, właścicielka sklepu, osoba od ogarniania.
I wciąż pełnię te role.
Jestem mamą, jestem kobietą w relacji, prowadzę biznes, odbieram telefony i składam dostawy.
Ale jestem też sobą.
A ta wersja mnie... nie mieści się w żadnym pudełku.
Teraz jestem kimś, kto nie udaje, że wszystko jest dobrze, kiedy nie jest.
Jestem kimś, kto potrafi śmiać się do łez z własnych błędów i jednocześnie mówić: „to mnie zabolało."
Jestem kobietą, która kocha siebie na tyle, że nie musi nikomu niczego udowadniać.
I tak – ta obecność potrafi być niewygodna.
Bo przy mnie nie ma masek.
Nie ma "powinności".
Nie ma tematów, których "nie wypada".
Zauważyłam, że niektórzy się przy mnie wiercą. Czują opór. Reagują emocją, której nie rozumieją.
A to tylko lustro.
Ja jestem tu. Prawdziwa. Z całą swoją czułością, ale i granicą.
Nie jestem delikatna, żeby komuś było łatwiej.
Jestem delikatna, kiedy chcę.
I mocna, kiedy trzeba.
I nie udaję, że moje światło nie świeci, tylko po to, żeby ktoś inny nie poczuł się mniej.
Bo ta miłość, którą mam do siebie – nie zamyka drzwi.
Ona otwiera przestrzeń.
Na ludzi, którzy chcą się zbliżyć.
Na doświadczenia, które są gotowe się wydarzyć.
Na życie, które ma więcej barw niż "spełnianie oczekiwań".
Jestem. I kto to wytrzyma, ten może zostać.
Reszta – niech się przyzwyczaja. Albo nie.